wtorek, 24 stycznia 2017

O pessarze po raz drugi

W trakcie ciąży bardzo mało pisałam na blogu. Właściwie wcale. Z ciężkim sercem wycofałam się też ze wszystkich projektów blogowych, lub zawiesiłam swój udział w nich. Co jakiś czas udzielałam się na twarzoksiążce, dlatego wiecie, że ciąża z Żelkiem nie należała do najłatwiejszych. Choć wyniki krwi i moczu miałam świetne, lepsze niż książkowe, z moim ciałem działo się coś niedobrego.
Moja szyjka macicy była w kiepskiej kondycji i za wcześnie chciała wypuścić Żelka na świat. Leżałam, leżałam, leżałam, wydałam fortunę na leki i kontrole u Doktorka. Mimo wszystko, w 24 tygodniu ciąży Doktorek uznał, że dość czekania i zakładamy pessar (o pessarze pisałam TU). Brzuch rósł, Żelek rósł, a pessar trzymał. Dopadła mnie infekcja intymna. Pessar trzymał. Doszło jeszcze więcej leków. A pessar trzymał. Rozchorowaliśmy się wszyscy, straszna dżuma nawiedziła nasz dom - katar, okropny kaszel. Przez jakieś 3 tygodnie robiłam Żelkowi tsunami nie mogąc powstrzymać napadów kaszlu. A pessar trzymał. Rozstępy mi się zrobiły... A pessar wciąż trzymał. Wytrzymał do 37 tygodnia ciąży, kiedy to Doktorek zadecydował, że zdejmujemy ustrojstwo, odstawiamy leki i czekamy na rozwój wypadków. Udało się jeszcze pokręcić brzuchem przez dwa tygodnie i (zgodnie z przewidywaniami Doktorka) urodziłam ekspresowo.


Niektórzy z Was powiedzą, że pewnie pessar był niepotrzebny, niepotrzebne były leki i całe to leżenie. Może będziecie mieć rację. Ale ja patrze na te bezzębne uśmiechy i nie chciałabym sprawdzać czy "bez" by się udało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Będzie mi miło, jeśli zostawisz kilka słów od siebie :)